Każdy z nas pamięta to jedno kino – to, w którym spędzał czas z przyjaciółmi, do którego chodził na wycieczki szkolne, by uniknąć lekcji, do którego desperacko próbował się dostać na najświeższą premierę. Budynek kina jest niezbędnym elementem wielkomiejskiego i małomiasteczkowego krajobrazu, nieważne, jak pod wpływem lat ten krajobraz się zmienia. Czy to multipleks, kino studyjne, mała sala w domu kultury – ludzie potrzebują kina.

Ten właśnie fakt zainspirował powstanie edukacyjno-sentymentalnej wystawy w Narodowym Centrum Kultury Filmowej – „KinoFunkcja a KinoRola”. Warto przejść się pomiędzy eksponatami ułożonymi w immersyjną konstrukcję, by powspominać i porównać to, co było kiedyś, z tym, co jest teraz. Warto również posłuchać, co na ten temat mają do powiedzenia twórcy YouTube’owego kanału Drugi Seans, w których materiale poruszone są najważniejsze aspekty naszej zbiorowej pamięci o polskich kinach.

Według Głównego Urzędu Statystycznego, na terenie Polski działa 511 kin stałych – ta liczba, niestety, zmniejsza się systematycznie od transformacji ustrojowej. Budynki kina święciły triumfy w latach 50., 60. i 70., kiedy to „dobro społeczne” budowano na prowincjach, na których stawały się centrum życia towarzyskiego. Najczęściej można było zobaczyć filmy produkcji polskiej i radzieckiej, które cenzor dostosowywał do ustalonych standardów. Według idei socjalistycznej, dostęp do kinematografii był wyrazem troski państwa o rozwój obywateli, a także – zgodnie funkcjonalizmem – pełnił znakomite narzędzie propagandowe. Wielu z kinomanów pamięta lub słyszało historie swoich rodziców i dziadków o niekończących się kolejkach do kina, wyścigu po bilety i „konikach”, którzy sprzedawali je po kilkukrotnie zawyżonych cenach. Opis tych scen brzmi surrealistycznie w czasach, kiedy podczas premiery najnowszego filmu Disneya możemy siedzieć na pustej sali lub naszym łóżku, wpatrując się w ekran komputera.

Te stare kina, które pamiętamy my lub nasi krewni, mogą już dziś nawet nie istnieć – w komentarzach będących odpowiedzią na film Drugiego Seansu można znaleźć wspominki widzów na temat krakowskiego kina „Uciecha”, łódzkiego „Bałtyku” i warszawskiej „Tęczy”. Niektóre z kin o statusie legendy funkcjonują po dziś dzień – tak jest z olsztyńską „Awangardą” czy zamojskim „Stylowym”. Budynki przyciągają widzów wyjątkową architekturą i repertuarem – choćby całonocnym maratonem całości Władcy Pierścieni (2001-2003) Petera Jacksona – a te, w których już filmów nie można obejrzeć, otrzymały „drugie życie”, pełniąc inną funkcję w życiu społecznym. Taki los spotkał krakowską „Wandę”, w której dzisiaj znajdują się delikatesy, warszawski „Relax”, w którym odbywały się występy estradowe, natomiast lubelski „Kosmos” miał mniej szczęścia i został zburzony, a na jego miejscu powstał biurowiec.

 

Fot. Mariusz Drożdż

Co zostaje z tych kin, oprócz wspomnień? Przede wszystkim neony – emblematyczny znak kin tamtych czasów, kluczowy element scenografii filmów, których akcja dzieje się w miastach lat 50., 60. i 70. Neon „Kosmosu” ma stać się eksponatem Muzeum Przemysłu, neon „Wandy” wciąż świeci nad sklepem który został na jej cześć nazwany, a zdemontowany neon warszawskiego „Atlantika” ma zostać zrekonstruowany. O historii tego projektu dowiedzieć się można na obecnej wystawie NCKF, podczas gdy inne neony można zobaczyć na niej na własne oczy.

Uczestniczący w dyskusji na temat wspomnień kinowych dokładnie pamiętają ich wygląd – twarze pracowników, wystrój kawiarenki, zapach, to, na czym siedzieli. Nie tylko kinofile chodzą przecież do kina – i dawniej, i dzisiaj jest to przede wszystkim centrum życia społecznego. Można się tam wybrać z grupą przyjaciół lub na pierwszą randkę, żeby po seansie mieć obfity temat do rozmów. Jest to pierwsza, obok restauracji, aktywność „pozadomowa”, która przychodzi nam do głowy, kiedy chcemy „wyjść na miasto”. Historię kina jako miejsca spotkań towarzyskich można prześledzić właściwie do jego początku – kiedy projekcje były jedynie jarmarczną rozrywką, wymienianie się obserwacjami lub ostatnimi plotkami w trakcie seansu było rzeczą normalną. Wraz z wykształceniem się bardziej „artystycznego” spojrzenia na technologię kinematografu i modelu producenckiego w Hollywood w latach 30., ukształtował się dyspozytyw odbioru dzieła filmowego, który jeszcze do niedawna był standardem w naszym życiu – obszerna, ciemna sala kinowa pełna foteli, na których w ciszy siedzą widzowie wpatrzeni w olbrzymi ekran powoli ustępuje miejsca naszym łóżkom, na których wylegujemy się często przy świetle, obserwując rozwój fabuły, który w dowolnej chwili możemy zatrzymać, przewinąć, często nawet przyspieszyć.

 

To ten hollywoodzki dyspozytyw jest jednak odpowiedzialny za popularyzację kin – sprawiał, że seans był wydarzeniem niepowtarzalnym i immersyjnym, a mrok sali kinowej pozwalał ukryć zarówno emocjonalne reakcje na wyświetlane wydarzenia, jak i mocniejsze „interesowanie się” swoim towarzyszem niż samym filmem. Zapewne dlatego kino pełniło tak ważną rolę w życiu młodzieży, która przeżywała pierwsze miłości, o czym świadczą nie tylko wspomnienia starszych pokoleń, ale i filmy, które stanowią atrakcyjne kroniki historyczne. Autorzy kanału Drugi Seans analizują Koniec nocy (1956, reż. Julian Dziedzina) , gdzie bilet do kina jest idealnym sposobem na „podryw”, który w unowocześnionej formie, działa właściwie po dziś dzień – fraza Netflix and chill często używana jest jako eufemizm randki przed ekranem komputera. Można powiedzieć, że preferowane przez nas ekrany stały się mniejsze, ale są znacznie bliżej nas – w końcu zdarza się, że oglądamy filmy na telefonach.

Czerń sali kinowej nie daje dzisiaj takiego komfortu widzowi, na jaki miałby ochotę – kiedy pojawiła się telewizja, mógł zaznać rozrywki audiowizualnej bez wychodzenia z domu, a kiedy filmy zaczęły być emitowane w odbiornikach i utrwalane na kasetach, w kinach zaczęto sprzedawać przekąski – wszystko by tę przestrzeń, która do tej pory przyciągała swoją obcością, uczynić bardziej podobną do środowiska domowego. Pandemia wpłynęła na potrzeby widza w interesujący sposób – niektórzy, desperacko pragnąc wyjść z domu, lgną do sali kinowej, a inni, przyzwyczajeni do izolacji, lękają się jej.

Kiedy siedzimy na sali, wszyscy w pewnym sensie spędzamy czas razem – tworzymy wspólnotę, nawet jeśli nie widzimy twarzy osoby siedzącej rząd przed nami. Zamknięci w tym samym pomieszczeniu, odbierający te same komunikaty, w „kosmicznym” sensie osiągamy wzajemne zrozumienie. Kiedy kina w czasie II wojny światowej stały się własnością okupanta, przerodziły się w cele akcji dywersyjnych – był to nie tylko wyraz protestu, ale i środek do rozbicia zacieśniającej się maleńkiej społeczności. Stęsknieni widzowie lgnęli do kin po zakończeniu wojny, nie tylko po to, żeby obcować ze sztuką, ale po to, by móc o niej porozmawiać, by móc utożsamić się nie tylko z bohaterami, ale i z siedzącymi obok odbiorcami. Dlatego w Amatorze (1979) Krzysztofa Kieślowskiego, mimo że w domu głównego bohatera znajduje się odbiornik telewizyjny, ten i tak wybiera się do kina, by zrozumieć, jak robić filmy. Dlatego w Ostatniej rodzinie (2016) Jana P. Matuszyńskiego ludzie zbierają się w małej, jasnej sali, by na maleńkim ekranie obejrzeć najnowszy najnowszy film z serii o Bondzie tłumaczony na bieżąco przez Beksińskiego.

W polskim filmie motyw kina jako miejsca spotkań osiąga czasem wymiar religijny – tak jest w Historii kina w Popielawach (1998) i Jasminum (2006) Jana Jakuba Kolskiego, w których bohaterowie kochają kino niemal tak bardzo lub bardziej niż Boga, natomiast w Kocham kino (1988) Piotra Łazarkiewicza (filmie znakomicie ukazującym los polskich kin po przemianie ustrojowej) obecność na seansie przypomina uczestnictwo we mszy świętej. W Ucieczce z kina „Wolność” (1990, reż. Wojciech Marczewski) to sala projekcyjna staje się miejscem, w którym sceptycy doświadczają cudów i w którym dokonuje się „nawrócenie” bohatera. Podobny kinofilski autotematyzm można zobaczyć w wielu innych polskich produkcjach, w których kino to nie tylko miejsce akcji, ale i element scenografii będący znakiem czasów – widać to na kadrach Najmro. Kocha, kradnie, szanuje (2021, reż. Mateusz Rakowicz).

Twórcy „Drugiego Seansu” zauważają, że dzisiaj, choć temat sztuki jest chętnie poruszany w polskim kinie, coraz rzadziej jest to film. Jeśli produkcja jest osadzona we współczesności, trudno podać przykład kina jako miejsca znaczącego fabularnie lub symbolicznie. Trudno się zresztą dziwić, kiedy żyjemy w czasach zapewniającego nieograniczoną rozrywkę Internetu i platform streamingowych dostarczających produkcji z całego świata, w każdej chwili, za niewielką abonamentową opłatą. Mimo to rok 2019 był rekordowym pod względem kupionych biletów kinowych od 1989 roku – kina sprzedały ich aż 61 milionów. Wciąż możemy wybrać się do multipleksów, tak różnych i tak podobnych równocześnie do przedwojennych pałaców kinowych. Oferują seanse 3D, 4D, 5D, przekąski, największe ekrany i najnowocześniejsze technologie, podczas gdy kina studyjne mogą pochwalić się niepowtarzalnym klimatem i niższymi cenami. Na myśl nasuwa się od razu łódzkie kino „Charlie”, w którym wciąż możemy obejrzeć seans nie tylko najnowszych, ale często odświeżanych klasyków, siedząc na kanapach, a wcześniej poczekać na jego rozpoczęcie w kawiarni. Kino to jest stosunkowo młode, jeśli porównać je z tymi, na których skupia się wystawa „KinoFunkcja a KinoRola” – jednak warto się na nią wybrać, by dowiedzieć się, do których wciąż możemy się wybrać i jak wyglądały te, w których już nie możemy spędzić popołudnia.

Tekst: Magdalena Król